Wyobraźcie sobie miasto niezbyt duże, powiedzmy sto - dwieście tysięcy mieszkańców.
Naszpikujcie je wysokiej klasy zabytkami. Jeśli nie wiecie jak odroznic "wysokiej klasy zabytek" od byle czego, to nic nie szkodzi - ja tez nie wiem, ale w tym wypadku to po prostu widać.
Zapalcie wszystkie światła, otwórzcie kawiarnie, bary, kluby, ustawcie kramy z pamiątkami, uruchomcie fontanny.
Wszystko, wszystko, wszystko przygotujcie dla turystów i oczekujcie ich z otwartymi ramionami
A teraz wyobraźcie sobie, że tych turystów nie ma. Tak jest. Stężenie stonki wynosi dokładnie zero.
Zero podpitych Anglików, zero obwieszonych aparatami Japońców, zero chichoczących nastek, drących mordy buców i w ogóle całej tej hołoty. Tylko nieliczni miejscowi pojawiaja sie gdzieniegdzie, czasem popijając w pubach. A poza tym: cisza...
Jest w tym coś niesamowicie perwersyjnego i wręcz nienaturalnego. Jakby znaleźć się w Utopii. Na zewnątrz dzicz i chaos, upadek cywilizacji, wojna, a tu - ostatni brzeg... Czysty surrealizm.
Zaiste, dziwna to kraina, gdzie w owocach jest pieprz, alkochol razi prądem, a ludzie na swój własny sposób, są zawsze gościnni. Żegnamy bratni naród Węgierski tradycyjnym Magyar, Lengyel et jo barat.
Tymczasem od wtorku utknąłem w Austrii. Co o niej można powiedzieć ? O tym następnym razem.