Nie zapomnij odwiedzić strony naszych partnerów - ich lubimy, ich polecamy!

SŁUCHAJ
ZALOGUJ SIĘ
ZAMKNIJ
Radio Paranormalium - zjawiska paranormalne - strona glowna
Logowanie przy użyciu kont z Facebooka itd. dostępne jest z poziomu forum

Relacje historyczne


Dodano: 2005-06-23 22:59:24 · Wyświetleń: 12638
Zakładka Dodaj do zakładek · Udostępnij:  Facebook  Wykop  Twitter  WhatsApp


Nowa tajna broń radziecka

Skoro jednak raz wreszcie udało nam się-skończyć z jednym mitem, „z marszu" zaatakujmy także i następny. Bo niewiele zaiste ludzi zdaje sobie sprawę z tego, ze fenomen Nieznanych Obiektów Latających jest powszechny nie tylko w przestrzeni, ale i... w czasie! Spróbujmy tylko zdjąć ze sterty historii naszej cywilizacji kartkę po kartce na tyle ostrożnie, by wśród tak „epokowych" zdarzeń, jak wytępienie dziesiątków narodów, zniszczenie tysięcy miast czy wymordowanie milionów ludzi, nie uronić także spraw tak „mało istotnych", jak pojawienie się na naszym globie zjawisk, których od tysięcy lat nie potrafimy wytłumaczyć. Łacno przekonamy się wówczas, że 24 czerwca 1947 r. Kenneth Arnold nie od krył nad Mount Rainier nic nowego: on tylko przy pomniał ludzkości o istnieniu zjawiska, o które potykała się ona już od dawna!
Oto chociażby jedna z ostatnich (i równocześnie jedna z najciemniejszych!) kart historii ludzkości: II wojna światowa. 61 państw liczących łącznie 1 miliard 700 milionów ludzi wciągniętych zostało w potworny 5-letni wir śmierci, w ciągu którego udało się pozbawić życia w najbardziej wymyślny, doprawdy przynoszący hańbę samemu słowu „cywilizacja", sposób około 55 milionów ludzi. Któż w tych „dniach pogardy", kiedy co godzinę na wszystkich frontach i bombardowanych tyłach, w obozach koncentracyjnych, więzieniach i w wymierających z głodu miastach i wsiach ginęły istne hekatomby, miał czas, chęć i ochotę obserwować zjawiska tak oderwane od codziennej walki o życie, jak jakieś nieznane, latające w powietrzu obiekty? A jednak przecież nawet wówczas je zauważano!
„W maju 1942 r. zostaliśmy ewakuowani na Kubań do kołchozu 'Czerwony Sztandar', 7 km od stanicy Bieriezańskiej" - tak zaczyna swą relację o spotkaniu z NOL w czasie wojny Rosjanin A. l. Klimienko (w piśmie „Tiechnika Mołodioży" z października 1976). Wkrótce po zajęciu chutoru przez Niemców, w połowie sierpnia 1942 r., autor relacji, wówczas 15-letni chłopak, wracał późnym wieczorem do domu, gdy nagle usłyszał nadjeżdżające drogą niemieckie auto. Chłopak dał więc nura w pobliskie pole kukurydzy, Niemcy jednak zaledwie paręnaście metrów przed nim zatrzymali się i wysiedli z auta. „W tym momencie - oddajmy głos autorowi relacji - ogarnęło mnie dziwne uczucie niebezpieczeństwa grożącego z tyłu. Obejrzałem się i ujrzałem lecący w moją stronę snop iskier (...), jakby pęk na pół tlejących, na pół płonących szmat (...). W ciągu 1,5-2 sęk. płomień dotarł do mnre. Mojąpierwszą myślą było, że spada z wyłączonymi silnikami" (bo panowała całkowita cisza) płonący bombowiec (...). Ale wybuchu nie było.
W dalszym ciągu trwała martwa cisza. Umilkli nawet Niemcy stojący przed swym autem -chyba również obserwowali zjawisko. (...) Ogień był kształtu przecinka albo raczej rozwichrzonej miotły skierowanej lekko zgiętą rękojeścią w dół. Kolor płomienia był ciemnoczerwony, w miejscu zaś gdzie poszczególne rózgi łączyły się w jednolitą rękojeść, zakrywało ją coś dużego, ciemnego, nieprzezroczystego (...), jakby jakiś olbrzymi, płaski, ułożony poziomo przedmiot".
Najdziwniejszy jednak - według autora - w całym zjawisku był fakt, iż cały ten snop iskier nie sypał się, tylko tkwił nieruchomy „jak przesuwająca się fotografia". I w dodatku „fotografia" ta przesuwała się w przedziwny sposób: idealnie zachowując jednakową wysokość wobec pionowego ukształtowania terenu: nad każdym wzgórkiem unosił się również „nieruchomy snop iskier", nad każdą, nawet nieznaczną dolinką - równie nieznacznie się opuszczał. „Obserwowałem oddalający się ogień do chwili, zanim nie znikł za linią horyzontu, a więc około minuty - kończy swą relację Klimienko. - Zastanawiając się później nad tym doszedłem do wniosku, że widziałem nowy radziecki aparat latający, przeprowadzający lotnicze rozpoznanie".
Dwa lata później dochodzi do podobnego wniosku również Niemiec, obecnie zamieszkały w Tyrolu, a w czasie wojny znajdujący się w Polsce żołnierz Wehrmachtu. Oto jego sprawozdanie potwierdzone przez świadków i opublikowane przez Gerharda Steinhaeusera w książce „Heimkehr zu den Góttern" (Powrót do bogów).
„Pewnego pięknego jesiennego dnia 1944 r. ogłoszono -jak to się wówczas często zdarzało - alarm. Aparatura ostrzegawcza zameldowała szybkie zbliżanie się znajdującego się na wysokości 15000 m obiektu. Tak wysoko nie mogły wówczas latać żadne znane nam rosyjskie maszyny. Lecący obiekt zbliżał się i równocześnie obniżał swą wysokość. Przy około 8 tyś. metrów, ciężkie zenitówki rozpoczęły ogień. Wybuchy pocisków kalibru 88 gęsto otoczyły cały obiekt. Ale on okazał się szybszy. Pomiarowcy odległości nie wierzyli własnym oczom i co chwila krzyczeli przez mikrofon: 2 tysiące, 3 tysiące, 5 tysięcy km/godz.! Gdy pędzący obiekt znalazł się zaledwie na wysokości 2000 m (niebo w międzyczasie pokryło się chmurami i przedmiot, który wydawał się okrągły, stał się bardzo słabo widoczny), rozpoczęły ostrzeliwanie za pomocą pocisków świetlnych cztery sprzężone działka przeciwlotnicze kalibru 22. Bez żadnego skutku. Na tej wysokości obiekt dokonał zwrotu i znikł bez śladu na oczach 65 oniemiałych kanonierów. W rozgardiaszu wycofywania się cały wypadek został wkrótce zapomniany".
A więc nowa, o niezwykłych właściwościach, tajna broń radziecka?

„Latające bombki choinkowe"

Do innych wszakże wniosków doszli Amerykanie. Oni przecież ze Związkiem Radzieckim nie walczyli, a też na swym froncie raz po raz spotykali jakieś niezwykłe latające obiekty. To musiała być broń niemiecka.
„Główna kwatera informuje, że na froncie wschodnim (oczywiście w pojęciu Amerykanów: dla nas był to front zachodni) pojawiła się w powietrzu nowa broń niemiecka - podał do wiadomości 14 grudnia 1944 r. „New York Times". - Lotnicy US Air Force stwierdzają, że podczas lotów nad terytorium Rzeszy spotykali srebrzyste kule. Czasem były one półprzeźroczyste i przelatywały obok samolotów bądź samotnie, bądź całymi grupami. Jak się wydaje, Niemcy wyprodukowali tajną broń pasującą do zbliżających się świąt (Bożego Narodzenia). Broń ta - wchodząca w zakres arsenału obrony przeciwlotniczej - przypomina szklane bombki zdobiące choinki. Nie znamy - jak dotychczas - ani źródeł siły utrzymującej te kule w powietrzu, ani celu ich wystrzeliwania".
„Wyglądały one jak kryształowe kule i wielkością nie przekraczały chyba rozmiarów piłki do koszykówki - bardziej szczegółowo opisał je (już po wojnie) przeprowadzający loty bojowe w czasie zimy 1944/45 r. nad rozpadającą się III Rzeszą amerykański pilot samolotu B-17 Charles Odom. - Szczególnie często można je było zaobserwować nad Monachium, Wiedniem i niektórymi innymi ważnymi celami naszych nalotów bombowych. Nigdy nie zbliżały się one do formacji bombowców na odległość mniejszą niż 100 metrów. Potem wydawało się, jakby formacja nasza przyciągała je jak magnes i leciały bez przerwy obok nas.
Po pewnej chwili odrywały się jednak jak samolot i znikały".
Nie zawsze jednak były to tylko niewielkie kryształowe kule. Czasem mówiono wyraźnie o pojazdach i to w dodatku pilotowanych! Taki właśnie wypadek wymienia m. in.W. Sanarow w swym artykule „NOL i ich załoga z punktu widzenia folklorystyki" opublikowanym w „Sowietskoj Etnografii" (nr 2 z r. 1979). „15-letni chłopak idzie ścieżką przez pole - tak oto relacjonuje ten wypadek autor. - U podnóża pagórka zauważa troje ludzi ubranych w ciemnozielone błyszczące kombinezony. Na głowach mają hełmy tego samego koloru. Podchodzą do okrągłego obiektu z kopułą i nagle znikają, a aparat bezgłośnie ulatuje pionowo w górę, osiąga błyskawiczną prędkość i także wkrótce znika. Ponieważ rzecz działa się w Danii w okresie okupacji jej przez faszystów, zarówno chłopak jak i jego matka doszli do wniosku, że byli to Niemcy i że lepiej nikomu o tym nie wspominać".
Ale nie mógł już podjąć takiej decyzji pilot amerykańskiego samolotu bojowego F-51, który w nocy z 4 na 5 grudnia 1944 r. został przez tę tajemniczą niemiecką broń wyraźnie zaatakowany, i to gdzie? Wcale nie nad Niemcami, tylko nad Laredo, lotniskiem położonym w... Teksasie! Przerażony porucznik lotnictwa natychmiast wylądował i oświadczył, że w odległości 20 km od Laredo zetknął się po raz pierwszy w powietrzu z jakimś przedmiotem promieniującym bladoniebieskim światłem. Przedmiot ten wyraźnie leciał wprost na niego. Dopiero w ostatniej chwili wykonał nagły skręt i - uniknąwszy w ten sposób zderzenia - z niesamowitą prędkością zatoczył koło, po czym ponownie zaatakował F-51. Przestraszony pilot wygasił światła pozycyjne samolotu i lotem nurkującym ruszył ku lotnisku. Według jego sprawozdania nieznany aparat lotniczy - nawet w chwili gdy samolot już znalazł się na ziemi - czas jakiś kręcił się jeszcze w powietrzu, zanim w końcu odleciał.
A przecież nie była to już pierwsza tego typu lotnicza przygoda nad USA. Niemal 2 lata przedtem, w nocy 25 lutego 1942 r., ogłoszono alarm przeciwlotniczy dla Los Angeles. Można sobie wyobrazić, jaki to był szok dla mieszkańców miasta! Zaledwie 2 miesiące temu, 7 grudnia 1941 r., Japończycy zaatakowali niespodziewanie PearI Harbour, w pierwszej bitwie pozbawiając Stany Zjednoczone 19 okrętów, 260 samolotów oraz 3699 wyeliminowanych z walki żołnierzy. Klęska ta stała się hasłem do natychmiastowego wypowiedzenia wojny USA przez Niemcy i Włochy, l oto zaledwie 2 miesiące po wciągnięciu Stanów Zjednoczonych do światowego konfliktu nieprzyjaciel (jaki?) dotarł aż do zachodnich wybrzeży kraju. Kto mógł się tego spodziewać?
A jednak obrona przeciwlotnicza Los Angeles miała do ogłoszenia alarmu jak najbardziej realne powody; nad miastem ukazała się nagle cała formacja jakichś samolotów. Bardzo dziwnych -trzeba przyznać: nie tylko mających kształt ku listy, ale w dodatku... potrafiących nieruchomo utrzymywać się na niebie!
„Szereg z tych obiektów zostało wyłowionych przez silne reflektory przeciwlotnicze - referuje ten wypadek A. Schneider - ale mimo gęstego ostrzału okazały się one niezniszczalne, l chociaż kanonierzy dział przeciwlotniczych przysięgali, że nieruchome obiekty, które wisiały w górze 'jak siedzące kaczki' musiały być wielokrotnie trafione, żaden z tych samolotów nie został zestrzelony". W wydanej w połowie 1979 r, książce pt. „OVNI - L'armee parle" („NOL w ocenach wojskowych") - J-C. Bourret podaje fragmenty raportu, który z tej pkazji skierował gen. George C. Marshall do ówczesnego prezydenta USA, Roosevelta. Raport ten (jeżeli istotnie brzmi on tak, jak to podał Bourret) nie jest wprawdzie zgodny we wszystkich szczegółach z relacją Schneidera, niemniej w dużym stopniu ją uzupełnia, a przede wszystkim potwierdza!
„1. Niezidentyfikowane aparaty powietrzne, całkowicie odmienne od amerykańskich samolotów bojowych, dotarły podobno nad Los Angeles, w wyniku czego zostały one ostrzelane przez jednostki 37 brygady przeciwlotniczej 1430 pociskami.
2. W akcji wzięło udział około 15 aparatów, które na różnych wysokościach (od 9 do 18 tyś. stóp) poruszały się z różnymi prędkościami (od bardzo powolnej dookoło 225 mil/godz.).
3. Nie stwierdzono bombardowania.
4. Nasze oddziały nie poniosły żadnych strat.
5. Nie strącono żadnego z aparatów.
6. Lotnictwo amerykańskie nie brało w akcji udziału.
Śledztwo w toku. Można podejrzewać, że użyte niezidentyfikowane aparaty mogą pochodzić z prywatnych firm, przy czym mogli się nimi posłużyć agenci wrogiego wywiadu w celu zastraszenia, lokalizacji pozycji jednostek przeciwlotniczych bądź tez zmuszenia do zaciemnienia i przez to do zwolnienia produkcji wojennej".
Jak więc widać przy całej militarnej fantazji co do celów nalotu -gen. MarshalIowi zabrakło już wręcz wyobraźni do przypuszczenia bodaj, że mógł to być bezpośredni atak wroga. Skąd? Przecież zarówno Trzecia Rzesza Niemiecka jak Cesarstwo Japonii odległe były o około 10 tyś. km! Jaki samolot potrafiłby tę przestrzeń pokonać?
A przecież jednak nie była to rzecz niemożliwa. Dziesiątki lat po wojnie (konkretnie: w końcu lat siedemdziesiątych) historycy natrafili na ślady supertajnej operacji japońskiej „Latający Słoń". Prowadził ją meteorolog Sakuhei Fujiwara, który wykorzystał do jej realizacji stałe wiatry wiejące przez cały okres zimowy nad Japonią w kierunku wschodnim (a więc poprzez Ocean Spokojny ku zachodnim wybrzeżom USA). Korzystając z nich w prefekturach Chiba, (buraki i Fukshun wypuszczano wypełnione wodorem balony, które niosły ze sobą 35-kilogramowy ładunek zapalający. Według dotychczas (do lutego 1979 r.) ujawnionych dokumentów Japończycy w toku tej operacji wysłali aż 9300 takich balonów, które najprawdopodobniej wywołały szereg tajemniczych pożarów wzdłuż wybrzeży Stanów Zjednoczonych od Alaski aż po Meksyk. Operacja „ Latający Słoń" wymagała jednak kilku lat przygotowań i trwała od listopada 1944 r. do marca 1945 r. Jakiż więc nieprzyjaciel zdolny był (w dodatku w tak dziwny sposób!) zaatakować Stany Zjednoczone zaledwie 2 miesiące po wybuchu wojny?

Broń psychologiczna: foo-fighters

Jednak jeśli chodzi o nieprawdopodobieństwa obserwacji UFO w czasie minionej wojny, to dysponuję relacją jeszcze bardziej rewelacyjną. Stojącą już wręcz na granicy rzeczywistości i utopii. Opublikowaną -zresztą w zachodnioniemieckim informatorze noszącym taki właśnie tytuł: „UFO - Jahrbuch uber Utopie und Wirklichkeit -1976" (UFO - Rocznik utopii i rzeczywistości -1976). Tak więc nie rezygnując z dużej dozy sceptycyzmu... zapoznajmy się z nią jednak.
„Alianckie siły rozpoznawcze, które w toku przygotowań do inwazji na Okinawę posuwały się wzdłuż archipelagu Nansei-Shoto (był to więc początek roku 1945), odkryły nagle dzięki swym urządzeniom radarowym grupę złożoną z co najmniej 200 do 300 aparatów lotniczych, zbliżających się do floty aliantów - czytamy w niej. - Radary stwierdziły ponadto, że aparaty te poruszają się z prędkością naddźwiękową".
Można sobie wyobrazić, jakie w amerykańskiej flocie zapanowało zamieszanie? Nikt ze strategów nie przypuszczał, by będąca już w odwrocie na wszystkich frontach Japonia zdolna była jeszcze do koncentracji w jednym punkcie tak olbrzymiej floty powietrznej i to w dodatku dysponującej właściwościami, które dla samolotów odrzutowych udało się osiągnąć... dopiero po wojnie!
„Z lotniskowców natychmiast wystartowały w powietrze samoloty marynarki, aby rozpoznać zagadkową inwazję - powróćmy znów do relacji. - Na ekranach radarowych stwierdzono, że dziwne aparaty lotnicze nagle się rozproszyły. Zaopatrzeni w elektroniczne przyrządy lotnicy nieoczekiwanie przebili się -przez całą zagadkową flotę. Jednak mimo iż widzialność była dobra, żaden z nich w ogóle nie zauważył dziwnej lotniczej armady. Oficerowie radarowi bezsilnie obserwowali, jak te 'samoloty-widma' wyraźnie przeleciały nad flotą USA i następnie znikły z ekranu radaru".
No więc czyja to w końcu broń? Niemiecka czy japońska? A do kogo należał wirujący wokół swej osi dysk, który przez dwa dni i dwie noce podczas lądowania aliantów w Afryce tkwił w powietrzu nad jakimś zagubionym w Saharze garnizonem francuskiej Legii Cudzoziemskiej? Albo „obiekt cylindrycznego kształtu pozostawiający za sobą smugę po szybkich pulsacjach". który spotkany został podczas działań lotniczych w wojnie koreańskiej (już w r. 1950) przez jednego z pilotów amerykańskich? Według zeznania pilota obiekt ten „krążył wokół bombowca przez kilka minut zbliżając się z bardzo dużą prędkością i następnie w ostatniej chwili pikując, by przejść tuz pod B-29". Albo wreszcie dwa dalsze obiekty, o spotkaniach z którymi nad Koreą relacjonowali inni piloci amerykańscy, równie jak ów „obiekt cylindrycznego kształtu" szybkie i dlatego zapewne nazwane przez nich „latającymi gwiazdami"? Może jednak to broń radziecka? Albo... chińska?
Spotkania lotników amerykańskich z tą nieznaną bronią były tak częste, ze w końcu (mimo utajniania wszelkich o niej meldunków) utarła się jej powszechnie znana nazwa: foo-fighters. „Fighters" - to oczywiście „lotnicy". Ale „foo"? Przyznam się, ze przejrzałem wszystkie dostępne źródła w poszukiwaniu etymologii. Nie znalazłem. Najbardziej prawdopodobne wydaje mi się tu zniekształcenie słowa „fool", co oznacza „wariat, błazen" (choć niektóre źródła czeskie podają zamiast foo - whoo, co mogłoby oznaczać zniekształcone who - ktoś).
Już sama ta pogardliwa nazwa wskazuje, ze tych „wariackich pilotów" doświadczeni lotnicy nie traktowali poważnie. Co z tego, ze jest to broń przeciwnika, skoro... nie jest skuteczna? Z początku podejrzewano, ze foo-fighters są jakimiś skumulowanymi ładunkami elektrycznymi, które mogą wybuchać w zetknięciu z samolotami. Ale nie wybuchały, ba, nawet nie stykały się! Wówczas powstała wersja, że jest to tajna broń, której zadaniem jest uszkadzać na odległość zapalniki transportowanych bomb. Kiedy jednak okazało się, ze bomby siały jednakowe spustoszenie bez względu na obecność czy nieobecność foo-fighters, założono, że chodzi tu tylko o wojnę psychologiczną: tajemnicze świecące obiekty miały siać wśród pilotów zamieszanie i strach.
Ale wśród jakich pilotów? Wyłącznie amerykańskich? l to na wszystkich frontach? Tymczasem - jak się później okazało - już w. r. 1943 przy Sztabie Generalnym Wielkiej Brytanii została powołana specjalna grupa badawcza z gen. Masseyem na czele, której zadaniem miało być wyjaśnienie, dlaczego tajemnicze obiekty „atakują" eskadry angielskie. A już największe zamieszanie wywołały foo-fighters... krótko po wojnie, gdy wyszło na jaw, ze w r. 1944 także sztab niemieckiej Luftwaffe powołał do życia specjalną służbę, „której zadaniem było - jak to dopiero w r. 1978 podało do wiadomości jugosłowiańskie pismo „Start" - przyjmowanie od niemieckich pilotów wojskowych sprawozdań ó widzianych przez nich 'ruchomych źródłach światła' i 'latajacych obiektach niewiadomego pochodzenia', komentowanie tych sprawozdań i przekazywanie ich do kilku tajnych komórek różnych niemieckich urzędów wojskowych i cywilnych".
A więc nie ma żadnej wątpliwości: foo-fighters rzeczywiście okazały się niesamowitą bronią psychologiczną! Tylko czyją?

Samoloty o dziwnych kształtach

Spróbujmy jednak sięgnąć w lata jeszcze dawniejsze. Przedwojenne. Trzydzieste. Były to czasy, kiedy samolotom skrzydła dopiero rosły i często wysokie parametry techniczne z powodzeniem zastępowała brawura pilotów. Nic dziwnego, że były to także czasy triumfów lotnictwa polskiego. W r. 1930 rekord odległości przelotu na samolocie sportowym RWD-2 zdobywają Skrzypiński i Chrzanowski. W 1931 r. 25 000 km wokół Afryki przelatują Skarżyński i Markiewicz. W r. 1933 przeleciał przez Atlantyk na samolocie RWD-5 Skarżyński.

W czasach tych słynny żeglarz angielski Sir Francis Chichester (zmarły w r. 1972) rozpoczynał dopiero karierę. Dziś nikt już chyba nie pamięta, że ten zwycięzca transatlantyckich regat samotników w r. 1960, czy realizator najszybszego na owe czasy samotnego rejsu dookoła świata (w 226 dni z jednym zawinięciem do portu) w latach 1966-67, zaczął swe - jak zawsze samotne - wyczyny nie na wodzie, lecz właśnie... w powietrzu, l oto od niego akurat pochodzi pierwsza chyba na świecie obserwacja UFO z samolotu. W r. 1931 Chichester przelatywał samotnie z Nowej Południowej Walii w Australii na Nową Zelandię. W chwili gdy (w otwartej kabinie!) znalazł się on nad dzielącym Australię od Nowej Zelandii Morzem Tasmana, zauważył nagle „obiekt o wyglądzie srebrnej perły, pędzący wprost na samolot. Przeciął on drogę samolotu i znikł z pola widzenia".
Ale tylko z pola widzenia Chichestera. Bo angielski poszukiwacz różnego rodzaju niezwykłości, Charles Fort, w swej książce „The Book of the Damned" (Księga Przeklętych) wymienia dziesiątki, ba, całe setki mniej lub bardziej ciekawych obserwacji różnego rodzaju powietrznych obiektów, które raz po raz zakłócały spokój ludziom przez cały XIX i początek XX wieku. Zajrzyjmy do niej i skonfrontujmy wyliczane przez Porta zjawiska z innymi źródłami, w dalszym ciągu sięgając do coraz głębszych kartek historii.
Oto epoka pierwszych walk samolotu z Atlantykiem. 21 maja 1927 r. po raz pierwszy nad Atlantykiem przelatuje lotnik amerykański Charles Lindbergh. Po nim G. Chamberlin. Ze wschodu próbują ocean pokonać dwaj lotnicy francuscy, Coli i Nungesser. Obaj giną. Do r. 1929 ginie w próbach przelotu nad Atlantykiem ze wschodu na zachód ponad 30 lotników (wśród nich także dwaj Polacy: Idzikowski i Kubala). Dopiero w r. 1930 dokonują tego po raz pierwszy dwaj lotnicy francuscy, Costesi Bellonte.Alerok przed n i m i, w sierpniu 1929 r., cała załoga parowca „Coldwater" ze zdumieniem obserwuje samolot, który z prędkością około 150 km/godz. swobodnie leciał ze wschodu na zachód nad Atlantykiem. Ze zdumieniem tym większym, że samolot miał niezwykłą na owe czasy konstrukcję: był to błyszczący dysk.
Podobne zresztą niezwykłe pojazdy powietrzne obserwuje przez okres niemal 3 lat (w latach 1920-1923) ludność Karoliny Północnej (USA), a naukowa ekspedycja zorganizowana w tym czasie do Azji Centralnej stwierdza, że podobne obiekty pojawiają się również i tam. W lipcu 1922 r. wszyscy członkowie tej ekspedycji zwrócili uwagę na niezwykłe ewolucje, jakich dokonywało „coś błyszczącego" na niebie. Kierownik ekspedycji prof. Roerich oraz jego syn, którzy dysponowali lornetkami, zgodnie stwierdzili, że to coś przypominało „błyszczący metalowy krążek".
Ale co tam Azja Centralna! Dokładnie w tym samym czasie (w czerwcu lub lipcu 1922 r.) taki sam lub podobny pojazd usiłuje lądować na Targówku w Warszawie!
„Byłem wówczas z ciotką i szwagrem na spacerze (...). Nagle zobaczyliśmy, że coś ze świstem zleciało z nieba. Jak kamień - opowiedział o tym (zresztą dopiero 50 lat później) naoczny świadek zdarzenia, pracownik WS K Warszawa-Wola Edward Penko. - Byliśmy pewni, że rąbnie o ziemię, ale jakimś cudem zawisło nad nią jakieś 2-3 metry. Była to olbrzymia, spłaszczona nieco kula. Niby złożone wewnętrzną stroną do siebie spodki. Wyglądały, jakby były zbudowane z aluminium (...). Miałem wrażenie, że załoga gapi się na nasz tłum. Sądziłem, że wkrótce wehikuł dotknie ziemi, a my będziemy mogli zajrzeć do jego wnętrza. Jednak nie doszło do lądowania. Pojazd nagle wystrzelił w górę (...). Rozległ się huk (...). Pamiętam, że szybując w powietrzu wyglądał jak rozżarzona kula. Świadkami były setki ludzi".
Cofnijmy się jednak jeszcze o parę lat. Znów czarne karty historii ludzkości: I wojna światowa. Ponowna hekatomba: 10 milionów zabitych, 20 milionów rannych, olbrzymie straty materialne i zniszczenia w 33 biorących w niej udział państwach. Lotnictwo nie odgrywało jeszcze poważniejszej roli w działaniach wojennych; kto wówczas miał chęć i czas obserwować wciąż tajemnicze niebo nad głową? A jednak i w tym okresie Charles Fort zanotował trzy relacje o jakichś dziwnych lotniczych obiektach: w październiku 1914 r. „czarna torpeda minęła słońce", w lipcu 1915 r. mieszkańcy miejscowości Ballinasioe w Irlandii przez 45 minut obserwowali „stojące nieruchomo w powietrzu błyszczące ciało", w sierpniu zaś 1917 r. zauważono z kolei w Buenos Aires, że „duża błyszcząca tarcza minęła księżyc".
Czyżby wojna z powierzchni fiaszego globu już wówczas przeniosła się aż gdzieś w Kosmos?



Gdy aeroplany raczkowały

Czas wreszcie dojść do wielkiej cezury historii ludzkości: momentu, gdy człowiek - po raz pierwszy w zbudowanej przez siebie cięższej od powietrza maszynie oderwał się od powierzchni Ziemi. Jakież dziwne były te „aeroplanie niemowlęta", z trudem raczkujące w nowym dla człowieka żywiole. Oto 9 października 1890 r. na przestrzeni kilkudziesięciu metrów przeleciał nad ziemią samolot „Eole" zbudowany przez francuskiegosamouka C. Adera. „Eole" miał dwa składane skrzydła podobne do skrzydeł nietoperza, silnik parowy i śmigło z... liści bananowców! 18 sierpnia 1903 r. przelatuje 18 m w powietrzu (zresztą tylko kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią) inny samouk niemiecki K. Jatho. Tym razem samolot już ma silnik benzynowy i... trzy ustawione nad sobą płaty. 17 grudnia tegoż roku odbywają swe pierwsze loty konstruktorzy amerykańscy, bracia Wright. Samolot ich, przypominający szkielet znanego z okresu ostatniej wojny radzieckiego „kukuruźnika", leciał w dodatku... tyłem (śmigła były za plecami pilota, pilot znajdował się między podwójnymi płatami nośnymi, a przed sobą miał ażurową konstrukcję kadłuba i dwa małe płaty przypominające usterzenie ogona współczesnego samolotu śmigłowego) i w czwartym locie osiągnął rekordową na owe czasy odległość przelotu w powietrzu, 225 m.
Potem nadchodzą czasy „przyprawiających niemal o zawrót głowy" (jak to pisała ówczesna prasa) lotniczych rekordów. Od Dumonta, który w r. 1906 osiągnął po raz pierwszy prędkość lotu 41,29 km/godz., do Prevosta, którego samolot w r. 1913 pokonał w ciągu godziny już 203,85 km! Od Wrighta, który w r. 1908 wzniósł się do wysokości 110 m, do Legagneux, którego samolot w t. 1 91 3 osiągnął pułap 6120 m. l wreszcie od tegoż Wrighta, który w r. 1908 przeleciał 124,7 km, do Seguina, który w r. 1913 pokonał 1024,2 km., 13 lat zaledwie - a jakież oszałamiające sukcesy! Czy jednak wszystkie te rekordy mogły w najmniejszym bodaj stopniu usprawiedliwić jakże liczne w owych czasach obserwacje -jeszcze dziwniejszych od ówczesnych samolotów - latających po niebie różnego rodzaju obiektów? Przerzućmy tylko - strona po stronie - swoistą „kronikę UFO" tych 13 lat.
Oto tekst z rosyjskiego pisma geograficznego „Wokrug swieta" („Dookoła świata") z r. 1913. „W ostatnich czasach w gazetach często można przeczytać o zagadkowych statkach powietrznych, których światło reflektorów wieczorami widoczne jest najczęściej na południowym zachodzie. Należy zwrócić uwagę, że te 'statki powietrzne' być może są tylko planetą Wenus, która wieczorami teraz jarzy się jak oddalony reflektor elektryczny. Bardzo możliwe, ze jąto właśnie ludzie traktują jako aeroplany i tym podobne. W ogóle w czasie gdy Wenus widoczna jest wieczorami, zdarza się czytać informacje o jakichś osobliwych meteorytach, kometach i tym podobnych".
Księgi Forta mówią wszakże, iż „statki powietrzne i tym podobne" pojawiały się w tym roku nie tylko nad obszarem imperium rosyjskiego, l ze nie zawsze można je było wytłumaczyć blaskiem Wenus. Bo oto w styczniu 1913 r. „cały oświetlony nieznany statek powietrzny" zauważono po raz pierwszy w Dover, później w Liverpoolu, a jeszcze po kilku dniach doniósł także komendant policji z Cardiff (Walia), ze nad miastem tym nie tylko przeleciał olbrzymi statek powietrzny, ale ponadto (o co już na pewno Wenus oskarżyć nie można) „pozostawił za sobą olbrzymią jasną smugę".
Zresztą jeszcze mniej sensowne wydaje mi się podejrzenie, ze to tę właśnie planetę obserwowano 9 lutego 1913 r. nad Kanadą.Aby się o tym przekonać, wystarczy przeczytać obszerną informację o tym zdarzeniu, którą C. A. Chant opublikował w nr. 3 z owego roku „Journal of the Royal Astronomical Society of Canada". Bo w informacji tej autor wyraźnie stwierdza, ze owej nocy nad Kanadą, Stanami Zjednoczonymi i Karaibami przeleciała cała flotylla ognistych obiektów, które naoczny świadek tak opisał: „Były to co najmniej 30 albo 32 odrębne ciała (...), przelatywały one czwórkami, trójkami i dwójkami, jedno obok drugiego w tak doskonałej formacji, ze można to było przyjąć za dobrze wyćwiczone manewry aeroplanów". O ileż bardziej to już przypomina zjawisko, które 20 sierpnia 1979 r. było obserwowane w Polsce (i uznane zostało w końcu za tzw. dzienny bolid), niż nieruchome światło samotnie tkwiącej na niebie planety Wenus?
Pozostawmy jednak rok 1913 w spokoju. Zajrzyjmy głębiej. W styczniu r. 1912 dr Harris z Wielkiej Brytanii stwierdził, że widział potężny statek powietrzny w kształcie ptaka. Może to jednak był któryś z tych niezwykłych ówczesnych samolotów? Ale w marcu w Bristolu dostrzeżono oświetlony obiekt, który leciał w kierunku Gloucester. A któż wówczas aeroplany oświetlał?


Podobne zjawisko zaobserwowano także 3 lata wcześniej w Stanach Zjednoczonych. „Z przeciętną prędkością 30-40 mil na godzinę przeleciał dzisiaj wieczorem tajemniczy statek powietrzny nad Worcester - donosiła na tytułowej stronie z 22 grudnia 1909 r. miejscowa gazeta. - Przez kilka minut latał on bezładnie ponad miastem, znikł na około dwie godziny, następnie znów wrócił, aby wykonać nad oszołomionym miastem cztery okrążenia, oświetlając przy tym bardzo silnym reflektorem niebo. Wiadomość o jego powrocie rozprzestrzeniła się lotem błyskawicy i tysiące ludzi wyległo na ulice, aby podziwiać tajemniczego gościa".
Statek powietrzny odleciał w końcu w kierunku Mariboro (Massachusetts), gdzie przeleciał tuż nad ziemią, po czym następnego wieczora pojawił się nad Willimantic (Connecticut), gdzie również latał nad miastem przez 15 minut, nim wreszcie zniknął w ciemnościach nocy.
Nie na długo jednak. „Dziś około godz. 9 rano statek powietrzny na olbrzymiej wysokości przeleciał nad Chattanooga - doniosła „New York Tribune" z 13 stycznia 1910 r. -Tysiące ludzi widziało pojazd i słyszało 'pukanie'jego maszyny.
Także z Huntsville (Alabama) nadszedł dziś w nocy meldunek, że nad miastem przeleciał z olbrzymią prędkością statek powietrzny". „Dziś o godz. 11 przed południem przeleciał biały statek powietrzny powtórnie nad Chattanooga - doniosło to samo pismo następnego dnia. - Można było wyraźnie rozpoznać, że w maszynie siedział jeden człowiek. Również tajemnicze statki ostatniej nocy zostały dostrzeżone nad południową Tenhesse i północną Alabamą". Ostatni wreszcie raz nad Chattanoogą pojawił się tajemniczy statek 15 stycznia 1910 r., po czym znikł bez śladu.
Ab tylko w Stanach Zjednoczonych. Bo równolegle niemal ze zjawiskami amerykańskimi (w marcu 1909 r.) policja z Peterborough (Wielka Brytania) doniosła o ukazaniu się nad miastem oświetlonych i hałasujących obiektów, w maju zaś jeden z takich obiektów spotkany został nawet... na ziemi! Doniósł o tym niejaki Lithbridge z Cardiff (Walia), który natknął się nań w odludnej, górzystej okolicy. Był to wielki pojazd w kształcie cylindra, przed nim zaś stało „dwóch dziwacznie wyglądających'ludzi i rozmawiało ze sobą w nieznanym języku". Obaj piloci dostrzegłszy Lithbridge a błyskawicznie wskoczyli do cylindra i pozbawiony skrzydeł pojazd bezgłośnie uniósł się i odleciał. Przeprowadzone później szczegółowe śledztwo ujawniło tylko wygniecioną w tym miejscu trawę.
Rok przedtem, w maju 1908 r., zauważono w miejscowości Yittel we Francji „błyszczący dysk wielkości księżyca, otoczony świetlistą aureolą".
Jeśli cofniemy się jeszcze o jeden rok, to w lipcu 1907 r. natkniemy się na informację z Burlington (Yermont) w USA, że nad miastem tym przez pewien czas unosiła się „olbrzymia ciemna torpeda. Wyrzucała ona z siebie strumienie ognia.
Najpierw tkwiła nieruchomo w powietrzu nad dachami miejscowego college'u, a następnie rozjaśniła się i poczęła się oddalać". W tym momencie liczni świadkowie dostrzegli ponadto, że z torpedy wyleciał mały świecący obiekt i błyskawicznie znikł.

Lucjan Znicz

Kopiowanie i umieszczanie naszych treści na łamach innych serwisów jest dozwolone na zasadach opisanych w licencji.
Komentarze · Dodaj komentarz
Dodaj komentarz
Twój nick:
E-mail (opcjonalnie):
Komentarz:



Powiadamiaj o odpowiedziach na mój komentarz
(wymagany email):

Zanim napiszesz komentarz, zapoznaj się z zasadami publikowania komentarzy.

Uwaga: Jeśli chcesz odpowiedzieć na komentarz innego użytkownika, prosimy skorzystaj z przycisku "Odpowiedz". Pozwoli to uniknąć w przyszłości bałaganu w dyskusji.
Tagi
Inne artykuły
z działu
SKONTAKTUJ SIĘ Z NAMI
PROGRAM NA DZIŚ
WESPRZYJ
RADIO PARANORMALIUM
POLECANE KSIĄŻKI
NAJNOWSZE FILMY
Arkadiusz Miazga
Czas Tajemnic - blog Damiana Treli
Forum Portalu Infra
Głos Lektora
Instytut Roberta Noble
Księgarnia-Galeria Nieznany Świat, księgarnia ezoteryczna, sklep ezoteryczny, online, Warszawa
Paranormalne.pl
Player FM
Portal Infra
Poszukiwacze Nieznanego. Blog Arkadiusza Czai
Poznajemy Nieznane
The Monroe Institute Polska
UFO-Relacje.pl - polska baza relacji o obserwacjach UFO
Skontaktuj się z nami
tel 32 7460008 tel kom. 530620493 Skype radio.paranormalium.pl E-mail: radio@paranormalium.pl Formularz kontaktowy Polityka prywatności
Copyright © 2004-2024 by Radio Paranormalium